Sezon chorobowy i obowiązki. Czy rzeczywiście cała nadzieja w kawie?

Jak dla mnie to tylko łagodność może nas w chorobie uratować. Łagodność dla siebie, łagodność dla bliskich. Bez niej kryzysowe sytuacje mogą łatwo zamienić się w tor przeszkód…

Joanna Piekarska
Notatki terapeutyczne

--

Photo by Eiliv Aceron on Unsplash

Ostatnio często rozmawiam z bliskimi mi kobietami o tych gorących okresach, kiedy kumulują się różne obowiązki i mamy na głowie o wiele więcej, niż byśmy chciały. A większość z tych rzeczy rzeczywiście jest niezbędna i nie bardzo da się je delegować. Rozmawiamy o tym, bo w ostatnich miesiącach w naturalny sposób co chwilę taki okres którejś z nas się przydarza (a czasem i wszystkim naraz). W sezonie jesienno-zimowym, gdy wirusów i innych bakterii “chodzi po ludziach” cała masa, o taki gorący okres nietrudno. Bo a to w pracy ktoś zachoruje i trzeba go zastąpić, a to przedszkolak przyniesie do domu jakieś paskudztwo, którego istnienia nawet nie podejrzewaliśmy. A to sami coś złapiemy i próbujemy szybko się wykurować, a potem tygodniami wygrzebujemy się z zaległości… Jednym słowem, zimą co jakiś czas trzeba przejść w tryb przetrwania. Dobrze mieć wtedy wokół siebie sieć wsparcia.

W przyjacielsko-siostrzanych rozmowach, o których wspomniałam, dzielimy się sposobami, jak przeżyć w jednym kawałku, tak żeby się nie przemęczyć, nie nadużyć. Rozmawiamy więc o mądrym odpuszczaniu, o obniżaniu oczekiwań wobec siebie proporcjonalnie do tego, jak domownikom rośnie gorączka, i o łapaniu każdej chwili radości, by czerpać z niej siły. O nieplanowaniu za wiele na tygodnie następujące po chorobie. O szukaniu piękna w codzienności, bo piękno koi zmęczoną duszę. O pamiętaniu, że “wszystko mija, nawet najdłuższa żmija” i o monitorowaniu poziomu frustracji tak, by nie przekroczył rozsądnej granicy. O odpoczywaniu “na zapas” w lepszych momentach. O tak zwanej głupawce ze zmęczenia... Ale też o szybkich pomysłach na obiad, o wzmacnianiu odporności i o tym, jakie ciasto sobie upiec na osłodę. O wszystkim tym, co pomaga nam o siebie dbać, gdy proza życia zaczyna niebezpiecznie przypominać dramat. I o tym, jakie która z nas ma “sygnały alarmowe” świadczące o tym, że jest przeciążona, bo każda trochę inne. I dobrze je znać, by móc się nawzajem wesprzeć.

W chorobie w naturalny sposób wchodzimy w stan depresyjny (albo maniakalny, jeżeli łykamy dwa gripeksy, popijamy mocną kawą i pracujemy jak zwykle, nie bacząc na osłabienie; to mniej naturalne, ale jakże kuszące!). Mamy mniej energii nie tylko dlatego, że organizm zmaga się z inwazją. Także dlatego, że doświadczamy czasowej wprawdzie, ale jednak utraty. Utraty sił fizycznych, utraty możliwości spotkania się z osobami, których nie chcemy zarazić, czasem utraty zdolności jasnego myślenia. A także konieczności przełożenia lub odwołania różnych planów. Ci z nas, którzy są rodzicami, doświadczają też niemożności zadbania o siebie w optymalny sposób; obowiązku opiekowania się chorym, a więc bardziej niż zwykle wymagającym dzieckiem; konieczności ograniczenia pracy zawodowej lub zrezygnowania z niej na kilka czy nawet kilkanaście dni; i w końcu absolutnego braku przestrzeni w głowie.

Temu wszystkiemu może towarzyszyć poczucie winy, złość, bezradność, smutek, rozżalenie… Plus objawy fizyczne. To dużo naraz.

W warstwie psychologicznej przeżywamy, mniej lub bardziej świadomie, utratę subiektywnego poczucia wszechmocy. Czyli po ludzku mówiąc — tego, że zwykle dajemy radę, a teraz nie. Chcąc nie chcąc, konfrontujemy się z własną kruchością i z tym, jak bardzo jesteśmy zależni od zawodnego, niedoskonałego ciała. Czasem w chorobie zdajemy sobie wręcz sprawę z naszej śmiertelności. Płynie z tego zmniejszone poczucie sprawczości, a czasem wręcz bezradność czy bezsilność. A tych uczuć nikt nie lubi. Przeważnie wywołują one w nas opór i złość. Dlatego przeziębieni ludzie są tak często poirytowani i drażliwi.

Chorowanie czasem niesie ze sobą ogromne wyzwania, nawet jeśli to “tylko” zwykłe przeziębienie. Dlatego właśnie łagodność jest tu kluczowa. Dla siebie — bo bez tego się wykończymy. I dla innych, bo kiedy mają się gorzej, mogą być trudni we współpracy.

Na szczęście z tą łagodnością i życzliwością jest tak, że jak już się zacznie je “stosować”, to robi się coraz łatwiej i łatwiej. W końcu wchodzi to w nawyk. Najtrudniej jest je wpuścić do swojej głowy i serca po raz pierwszy. Wiąże się to na ogół z koniecznością znoszenia poczucia winy (coraz słabszego, w miarę jak widzimy zbawienne skutki). Warto jednak spróbować poszukać w sobie choć odrobiny łagodności, żeby lepiej znosić emocjonalny aspekt chorowania. Bo tak to już bywa w sezonie chorobowym, że tylko łagodność może nas uratować. Łagodność w dużej dawce serdecznie Wam polecam.

A za inspirujące i wspierające rozmowy dziękuję Natalii i Zosi. Dobrze Was mieć!

--

--

Psychoterapeutka i dziennikarka, związana zawodowo z Pracownią Dialogu w Warszawie